Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 01.djvu/068

Ta strona została uwierzytelniona.

stawiała najlżejsze podobieństwo fizyczne z szanowną matroną, która była jej rodzicielką.
Wielką uroczystością dla Cziczi była msza niedzielna. Znaczyło to jazdę o trzy mile do najbliższego miasteczka, widywanie raz na tydzień ludzi innych, niż u ojca na wsi. Landara, zaprzężona w cztery konie, wiozła matkę i córki postrojone w suknie i kapelusze, sprowadzone z Europy przez magazyny w Buenos Ayres. Na żądanie Cziczi, Desnoyers jeździł z niemi, biorąc lejce od woźnicy. Ojciec zostawał w domu i odbywał przegląd gospodarstwa w ciszy niedzielnej, co mu pozwalało dokładniej zdawać sobie sprawę z niedbałości służby. Był przecież bardzo religijny; „Religja i dobre obyczaje“. Ale dawszy tysiące pesów na budowę sąsiedniego kościoła, uważał, że zrobił dosyć i że taki bogacz jak on, nie może podlegać takim samym obowiązkom jak hołota.
Podczas niedzielnego almuerza (drugiego śniadania) obie panienki czyniły uwagi nad powierzchownością i zaletami młodzieńców z miasteczka i sąsiednich folwarków, czekających przed drzwiami kościoła, żeby je zobaczyć.
— Łudzicie się, moje panny — mawiał ojciec, — Myślicie, że wam nadskakują dla waszej urody? Akurat! Im chodzi o pesa starego Madariagi, tym bezwstydnikom. A niechby je tylko dostali, to by was tak puścili w trąbę, ażby się za nimi kurzyło.
Tymczasem goście zjeżdżali się prawie codzień. Byli to czasem młodzieńcy okoliczni, na rączych rumakach, popisujący się swoją konną jazdą. Ci pragnęli