sepka na niezbadanym oceanie Paryża. Zamieniała dyskretne ukłony z pobożnemi mieszkańcami dzielnicy, pochodzącymi z różnych republik Nowego świata. Wydawało się jej, że jest bliżej Boga i świętych, słysząc rozmowy w swoim ojczystym języku. A przytem był to, jakby rodzaj salonu, przez który przepływały ważniejsze wydarzenia życia Południowo Amerykańskiej kolonji. Raz był to ślub z kwiatami, muzyką i śpiewami. Ona, mając Cziczi przy swoim boku witała się z osobami znajomymi, składając potem życzenia nowożeńcom. Kiedy indziej znowu był pogrzeb ex prezydenta Republiki, lub jakiej innej zamorskiej osobistości, kończącej w Paryżu swój niespokojny żywot. Biedny prezydent!... biedny Generał!... Donja Luiza pamiętała zmarłego. Widywała go w tym kościele słuchającego pobożnie mszy świętej i oburzała się na złe języki, które w rodzaju pogrzebowej mowy wypominały rozstrzeliwania i likwidacje banków tam w kraju za jego rządów... Człowiek tak dobry i tak religijny!.. Niech Bóg go ma w swojej opiece. I wyszedłszy na plac spoglądała roztkliwionemi oczyma na wytwornych jeźdźców i amazonki, spieszące do Lasku, na zbytkowne automobile, na osłonieczniony ranek, na całą tę uśmiechniętą świeżość wczesnych godzin dnia, mówiąc sobie, że jednak życie było piękną rzeczą.
A następnie jej wzrok przepełniony wdzięcznością za owo życie spoczywał na pomniku pośrodku placu, tak uskrzydlonym, jak gdyby miał ulecieć w powietrze. Wiktor Hugo!... Dostatecznem jej było słyszeć to nazwisko w ustach syna, by spoglądała z zajęciem na jego
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 01.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.