Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

Sardoniczny uśmiech zniszczenia wykrzywiał jego trupią twarz. Cienkie jak patyki race wywijały olbrzymią kosą. Ze spiczastych ramion zwieszał się strzęp całuna.
I wściekła kawalkada czterech jeźdźców przeleciała jak huragan po bezmiernej rzeszy ludzkiej. Niebo nad ich głowami nabierało sinego odblasku zachodu. Straszliwe, bezkształtne potwory fruwały w prostopadłych skrętach dokoła tej razii, niby wstrętny orszak. Ludzkość oszalała ze strachu, uciekała na wszystkie strony, słysząc tętent rumaków Moru, Wojny, Głodu i Śmierci. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy potrącali się i padali na ziemię we wszystkch możliwych postawach przerażenia, zdumienia i rozpaczy. A konie: biały, czerwony, czarny i wyblakły tratowały ich swemi nieubłaganemi kopytami: siłacz słyszał chrzęst własnych, potrzaskanych żeber, konało dziecko, przytulone do piersi matczynej, starzec zamykał na zawsze powieki z jękiem niemowlęcia.
— Bóg usnął i zapomniał o świecie — ciągnął dalej Rosjanin. — Nieprędko się obudzi, a podczas jego snu czterech jeźdźców, wasalów Bestji, uganiać będzie po ziemi, jako jej jedyni władcy.
Mówiąc, podniecał się własnemi słowami. Wstał z krzesła i zaczął chodzić po pracowni wielkim krokiem. Jego własny opis czterech klęsk, jakie się objawiły posępnemu poecie, wydał mu się niedołężnym. Wielki malarz nadał cielesne kształty tym straszliwym widziadłom.
— Mam książkę — szepnął Czernow — cenną książkę.