Żołnierz podżartowywał sobie ze zniekształconej trochę postaci, swojej kobiety, żegnając przyszłego obywatela, przepowiadając mu narodziny w pełni zwycięstwa. Pocałował żonę, pogłaskał po głowinach dziatwę i połączył się z kolegami... Żadnych łez! Męstwo! Niech żyje Francja!
I te polecenia odjeżdżających znajdowały posłuch. Nikt nie płakał. Ale gdy już zniknęły ostatnie czerwone spodnie, wiele rąk uczepiło się konwulsyjnie żelaznych prętów, wiele chustek przyciskało się do kąsających je zębów, wiele twarzy kryło się w dłoniach z najwyższą rozpaczą.
I pan Desnoyers pozazdrościł tych łez.
Stara, gdy ręka jej syna wysunęła się z jej pomarszczonej dłoni, zwróciła się w stronę, gdzie, jak sądziła, znajdował się wrogi kraj, wygrażając pięściami z wściekłości.
— Ach ty rozbójniku!... Ty rozbójniku!
Ujrzała oczami wyobraźni twarz tyle razy oglądaną na kartach illustrowanych pism: zuchwale sterczące w górę wąsy; usta o wilczem uzębieniu, które śmiały się... śmiały, jak się musieli śmiać ludzie z epoki jaskiniowej.
I pan Desnoyers pozazdrościł tej wściekłości.
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/070
Ta strona została uwierzytelniona.