Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz nie jest tak, jak w 70-tym — mówił, wymachując widelcem lub serwetą. — Przerzucimy ich kopnięciem na tamtą stronę Renu. Tak! Kopnięciem!
Cziczi potakiwała z zapałem, a donja Helena wznosiła oczy do sufitu, jak gdyby odwoływała się w milczeniu do kogoś tam ukrytego, biorąc go za świadka tylu niedorzeczności i bluźnierstw.
Donja Luiza szła do niej potem, poczytując sobie za obowiązek nieść jej jakowąś pociechę w tej okrutnej rozłące z najbliższymi. „Romantyczka“ nie zachowywała pełnego godności milczenia wobec siostry, która zawsze chyliła głowę przed jej wyższem wykształceniem. I biedna pani Desnoyers drętwiała, słuchając jak tamta rozwodzia się nad nieprzebraną potęgą Niemiec, z całą, nakazującą powagą małżonki wielkiego, germańskiego patrjoty i matki profesora prawie sławnego. Miljony ludzi płynęły jak fale z jej ust, a potem armaty, potwory śmiercionośne, wielkie jak wieże, A ponad temi bezmiernemi siłami zniszczenia ukazywał się człowiek, który sam przez siebie wart był tyle, co cała armja, który wszystko umiał i wszystko mógł, piękny, mądry, nieomylny jak Bóg: Cesarz.
— Francuzi nie wiedzą, co mają przed sobą — ciągnęła dalej donja Helena. — Zmiażdżą ich niechybnie. To kwestja paru tygodni. Nim się skończy sierpień Cesarz wejdzie do Paryża.
Pani Desnoyers, zatrwożona temi przepowiedniami, nie mogła ich zataić wobec rodziny. Cziczi oburzała się na łatwowierność matki i germanizm ciotki. Wo-