wzdłuż relsów, myśląc że los posłuży im lepiej w innem miejscu.
Desnoyers maszerował cały ranek. Biała i prosta wstążka drogi pstrzyła się gromadami ludzi, idących z przeciwnej strony i podobnych z daleka do ruszających się mrówek. Nikt nie szedł w tym samym kierunku co on. Wszyscy uciekali na Południe i spotkawszy tego miejskiego pan dostatnio obutego z laseczką w ręku i w słomianym kapeluszu, wytrzeszczali oczy ze zdziwienia. Poczytywali go może za jakiego rządowego funkcjonariusza, widząc, że idzie samotnie tam, skąd oni pod wpływem strachu uciekali.
Około południa udało mu się zdobyć kawałek chleba, trochę sera i butelkę białego wina w przydrożnej karczmie. Właściciel był na wojnie, żona leżała chora w łóżku. Matka, przygłuchła staruszka, otoczona wnuczętami przyglądała się, siedząc na przyzbie, temu pochodowi uciekinierów, trwającemu już trzy dni.
— Dlaczego oni uciekają, proszę pana? — spytała Desnoyersa. — Wojna przecież czepia się tylko żołnierzy. My ludzie wsiowi, nie czynimy nic złego nikomu i nikogo nie powinniśmy się obawiać.
W cztery godziny potem Desnoyers, zstępując z jednej z tych pochyłości, jakie tworzą dolinę Marny, zobaczył w oddali dachy Villeblanche, otaczające kościół, i wynurzające się z pomiędzy zarośli łupkowe szczyty wieżyczek jego zamku.
Ulice miasteczka były puste. Tylko w pobliżu rynku zobaczył kilka kobiet siedzących na przyzbach, jak w spokojne, letnie wieczory dawnych czasów. Po-
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.