Gdy następnego ranka, wyszedł do miasteczka, prawie że nie zobaczył żołnierzy. Tylko oddział dragonów pozostał w okolicy, by osłaniać resztki odwrotu. Jeźdźcy przebiegali lasy, zagarniając maruderów i szykując się stawić czoło zbliżającemu się nieprzyjacielowi. Desnoyers doszedł aż do końca miasteczka. Dragoni zatarasowali ulicę barykadą z wozów i sprzętów, spieszeni z karabinami w ręku śledzili z po za tej osłony białą wstęgę drogi, ciągnącą się samotnie pomiędzy dwoma zadrzewionemi wzgórzami. Raz po raz dawały się słyszeć pojedyńcze wystrzały, jak trzaśniecie z bata.
— To nasi — mówili dragoni. Były to ostatnie oddziały, które strzelały do przednich straży ułanów. Kawalerja miała rozkaz wstrzymywać, cofając się, ciągłe zetknięcie z nieprzyjacielem, stawiając mu nieustający opór i odrzucając oddziały niemieckie, które chciały wślizgnąć się pomiędzy kolumny.
Desnoyers ujrzał jak nadchodziły drogą ostatnie resztki piechoty. Nie szli, lecz wlekli się, popychani silnem postanowieniem posuwania się naprzód, lecz zesztywniałe, zakrwawione nogi odmawiały im posłuszeństwa. Przysiedli na chwilę na brzegu gościńca, by odetchnąć, bez ciężaru tornistra, by uwolnić nogi z kajdanów obuwia, by obetrzeć pot i, chcąc iść dalej, nie mogli wstać. Ciała ich były jak z kamienia. Potworne zmęczenie pogrążało ich w stan odrętwienia. Widzieli, niby fantastyczne majaki, przeciągające wojsko: bataljony i bataljony, baterje, oddziały jeźdźców. A potem
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.