zarośla, na których tle odcieniały się wieżyczki zamku wystarczył. Nie... nie... „Trzeba skończyć, co się zaczęło“.
Pojawiły się ostatnie gromadki dragonów, wynurzające się na gościniec z różnych stron lasu. Prowadzili konie za cugle, jak gdyby ich bolał ten odwrót. Oglądali się ciągle za siebie, z karabinem w ręku, gotowi przystanąć natychmiast i strzelać. Inni, pilnujący barykady, siedzieli już na siodłach. Szybko sformował się oddział, rozległy się głosy oficerów i żwawy kłus z towarzyszeniem szczękań broni jął oddalać się za plecami don Marcelego.
Ten pozostał przy barykadzie w samotności najgłębszego milczenia, jak gdyby świat wyludnił się nagle. Dwa psy, opuszczone przez ucieczkę swoich panów, krążyły dokoła niego, łasząc się, jak gdyby błagając jego opieki. Nie mogły znaleźć upragnionego schronienia na tej ziemi stratowanej i jakby przeobrażonej przejściem tysięcy ludzi. Zgłodniały kot czatował na ptaki, które zaczęły nadfruwać w to miejsce. Nieśmiałemi uderzeniami dzióbków wyjadały resztki żywności, pozostawionej przez konie. Jakaś kura bezpańska ukazała się także, by bronić swojej uczty przed skrzydlatą rzeszą, ukrywającą się dotychczas wśród drzew i krzaków. W tej głębokiej niszy odzywał się teraz wyraźnie szmer liści, brzęczenie owadów, letni oddech ziemi nagrzanej słońcem, wszystkie odgłosy przyrody, które umilkły trwożnie pod ciężarem zbrojnych ludzi.
Desnoyers nie zdawał sobie dokładnie sprawy z biegu czasu. Wszystko, co minęło, wydawało mu się
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.