złym snem. Otaczający go spokój czynił nieprawdopodobnem to, co go poprzedzało.
Nagle na samym końcu drogi na najwyższym skłonie wzgórza tam, gdzie biała jej wstęga dotykała widnokręgu, zobaczył coś poruszającego się. Byli to dwaj jeźdźcy; dwóch żołnierzyków ołowianych, jakby wypadłych z pudełka z zabawkami. Mieli ze sobą lunety, które im pomagały w rozpatrywaniu okolicy i patrzeli. Obaj przybrani w popielato-zielone barwy dzierżyli lance, a ich kaski zakończone były spiczastym szpicem... Oni! Nie mógł wątpić; miał przed oczyma pierwszych ułanów.
Czas jakiś stali nieruchomo, jak gdyby badając widnokrąg. A potem, z ciemnych zarośli brzeżących obie strony gościńca zaczęli wysuwać się inni i inni i skupiać w gromadę. Sylwetki ich odcinały się teraz na białem tle drogi. Posuwali się zwolna, jak ci, którzy się obawiają zasadzki i oglądają uważnie to, co ich otacza.
Konieczność cofnięcia się zmusiła don Marcelego, by przestał patrzeć. Niebezpiecznem było, aby go tu zastali. Ale gdy opuścił szkła, stało się coś nadzwyczajnego. W niewielkiej odległości tak, że rzec było można, że dotknął by się ich ręką zobaczył ludzi idących pod osłoną drzew po obu stronach drogi. Ogarnęło go jeszcze większe zdumienie, gdy przekonał się, że byli to Francuzi, bo wszyscy mieli kepi. Skąd się tu wzięli? Przypatrzył im się bliżej bez pomocy lornetki tuż przy barykadzie. Byli to maruderzy w opłakanym stanie
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.