ptane, połamane, zburzone wtargnięciem ludzi, zwierząt i ekwipaży Dowódca, mający na rękawie opaskę intendentury, wydawał rozkazy, jak gdyby był właścicielem i dozorował przeprowadzki. Obory były już puste. Don Marceli zobaczył, jak pastuchy w kaskach wyprowadzali ostatnie krowy, okładając je kijami. Najdroższe reproduktory, porżnięte jak zwyczajne bydło wisiały poćwiartowane na drzewach. W kurnikach i gołębnikach nie było śladu drobiu. W stajniach stały chude konie i obżerały się przed pełnemi żłobami, a owies ze strychów, rozrzucony po całem podwórzu, marnował się przez niedbalstwo ludzi. Wierzchowce kilku szwadronów bujały po łąkach, niszcząc pod kopytami rowki nawadniające, groble, całą mozolną pracę długich miesięcy. Drzewo opałowe w sągach paliło się niepotrzebnie w parku: przez nieuwagę czy przez złość ktoś tam podłożył ogień. Kora drzew sąsiednich pękała pod ognistymi językami.
W zamku tłumy ludzi, posłuszne rozkazom oficera intendentury kręciły się bezustannie. Komendant tego korpusu armji, zwiedziwszy roboty, jakie pontonjerzy wykonywali nad brzegiem Marny dla przejścia wojska, miał przybyć lada chwila i osiedlić się tu ze swoim sztabem. Biedna historyczna siedziba!
Don Marceli, nie mogąc patrzeć na to wszystko, schronił się do domku odźwiernego i osunął się na krzesło w kuchni z oczyma utkwionemi w ziemię. Żona odźwiernego spoglądała na niego ze zdumieniem.
— Ach! nasz pan! Nasz biedny pan!
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/026
Ta strona została uwierzytelniona.