tak się zagalopowały, że dawały chłopcu piętnaście lat.
Tymczasem komendant przypatrywał mu się, rozmawiając z podoficerem. Jakiś urzędnik z magistratu przez roztargnienie powiedział, iż chłopak ma dwadzieścia lat, nie wiedząc, że wydaje na niego w ten sposób wyrok śmierci.
— Kłamstwo! — powtórzyła matka, odgadując instynktownie, o czem mówili. — Ten człowiek się omylił. Mój syn jest nad wiek wyrośnięty, ale niema dwudziestu lat. Pan, który go zna, może temu przyświadczyć. Nieprawdaż, panie Desnoyers?
Don Marceli uważał, że powinien zapośredniczyć w tej sprawie i przemówił do komendanta. Znał oddawna tego chłopca (nigdy go w życiu nie widział) i wie, że niema dwudziestu lat.
— A choćby je miał — dorzucił — czyż to zbrodnia, żeby za nią rozstrzelać człowieka?
Blumhardt nie odpowiedział. Od chwili gdy wszedł w swoje obowiązki dowódcy, zdawał się zapominać o istnieniu don Marcelego. Chciał coś rzec, wydać jakiś rozkaz, ale zawahał się. Lepiej będzie poradzić się Jego Ekscellencji. Zawrócił ku zamkowi, Desnoyers poszedł za nim.
— Komendancie, to być nie może — zaczął. — To niema sensu. Zabijać człowieka dla prostego podejrzenia, że może mieć dwadzieścia lat!...
Ale komendant milczał i szedł dalej. Mijając most, usłyszeli dźwięk fortepianu. To napełniło otuchą
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.