Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

cy szum, niby morskiego przypływu. Wydało mu się, że jakieś głosy ochrypłe śpiewają Marsyljankę. Mitraljezy terkotały z szybkością maszyn do szycia, Atak unieruchomił się znowu, wstrzymany tym szalonym oporem. Niemcy, rozwścieczeni, strzelali i strzelali. W jednej z przerw ukazały się czerwone kepi i nogi tego samego koloru z zamiarem wtargnięcia do środka. Ale mitraljezy zmiotły ich wnet. Atakujący musieli padać gęsto po drugiej stronie muru.
Desnoyers nie wiedział nigdy dokładnie, jak się odbyło to wtargnięcie. Ujrzał nagle czerwone spodnie w parku. Przeskoczyli niepowstrzymanym pędem mur wypełzli z głębi zarośli. Byli to żołnierze mali, spoceni, w porozrywanych płaszczach. A pomięszani z nimi w nieładzie ataku strzelcy afrykańscy z djabelskiemi oczami i pianą na ustach, żuawi w szerokich spodniach, szaserzy w błękitnych mundurach.
Oficerowie niemieccy postanowili zginąć. Z wzniesionemi do góry szablami, po wystrzelaniu wszystkich nabojów z rewolwerów ruszyli przeciw napastnikom, a za nimi żołnierze, którzy ich jeszcze słuchali. Nastąpiło starcie, zakotłowało się wszystko. Desnoyers doznał wrażenia, że głęboka cisza zaległa cały świat. Krzyki walczących, szczęk broni, wszystko to nic nie znaczyło, odkąd armaty umilkły. Desnoyers zobaczył ludzi nadziewanych od brzucha na karabiny, podczas, gdy zaczerwieniony koniec wychodził z tyłu; widział kolby, młócące z góry, niby cepy; przeciwników, którzy obłapiwszy się, tarzali się po ziemi, gryząc się i okładając pięściami. Znikły piersi koloru musztardy; na-