— Tak nie mogło być dłużej — zawołała wdowa - Pan Bóg nie umiera!
Po bezsennej prawie nocy, spędzonej wśród ruin i zgliszcz, don Marceli postanowił odejść. Cóż go tu mogło trzymać w tym zburzonym zamku? A przytem, obecność tylu trupów przygnębiała go. Były ich setki, były ich tysiące. Żołnierze i wieśniacy grzebali zabitych stosami tam, gdzie ich znaleźli. Doły tuż przy zamku we wszystkich alejach parku, na klombach ogrodu, dokoła zabudowań gospodarskich. Nawet na dnie rowów, zapełnionych wodą, leżały trupy. Jak tu żyć w takiem tragicznem sąsiedztwie, złożonem przeważnie z wrogów! Żegnaj, zamku de Villeblanche!
Przedsięwziął tedy don Marceli powrót do Paryża, postanowiwszy dotrzeć tam tak czy inaczej. Droga była literalnie usłana trupami i to nie tylko odzianemi w zielonawe mundury. Mnóstwo Francuzów padło w zbawczej ofenzywie. Don Marceli spotykał na ścierniskach czerwone spodnie, podeszwy nabijane gwoździami, głowy sine, ciała poćwiartowane, brzuchy otwarte, z których wypływały olbrzymie, niebieskawe wnętrzności, oddzielne nogi, kadłuby. A wśród tych straszliwych szczątków, czerwone i ciemne kepi, czapki wschodnie, kaski, szable poskręcane, bagnety pogięte, karabiny, stosy ładunków armatnich. Zdechłe konie rozwłóczyły po łąkach swe wzdęte padło. Prostokąty ziemi ubitej oznaczały miejsca, gdzie stały baterje nieprzyjacielskie przed odwrotem. A tu i owdzie stosy zwęglonych ciał ludzkich i końskich, spalonych przez Niemców w noc, poprzedzającą odwrót.
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/086
Ta strona została uwierzytelniona.