I obsypywał go znów pocałunkami; poczem cofał się o parę kroków, by mu się lepiej napatrzeć! Stanowczo wydawał mu się piękniejszy w tym lichym mundurze, niż kiedy słynął z elegancji tancerza, za którym traciły głowę kobiety.
Opanował wreszcie wzruszenie. Oczy pełne łez, zaświeciły wściekłością. Wyraz wstrętu wykrzywił mu twarz.
— Widzisz — rzekł z prostotą. — Ty nie wiesz, co to jest ta wojna; ale ja stamtąd wracam; widziałem ją zblizka. To nie jest wojna jak inna z wrogami uczciwymi; to napad dzikich zwierząt. Strzelaj do nich bez skrupułu. Za każdym, który padnie, ocalasz ludzkość od niebezpieczeństwa.
Umilkł na chwilę, jak gdyby wahając się, poczem dodał z tragicznym spokojem:
— Może ujrzysz przed sobą znajome twarze. Rodziny nikt sobie nie wybiera. Ludzie twojej krwi są po tamtej stronie... Jeżeli zobaczysz którego z nich... nie wahaj się! Strzelaj! to twój wróg. Zabij go!... Zabij go!...
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.