jak się to stało, że Niemcy nie zdobyli tej ziemi, po której ona stąpała i najdziwaczniejsze przypuszczenia chodziły jej po głowie.
Ale nadewszystko troszczyła się o los swych synów. Don Marceli nie wspomniał jej ani słowem o spotkaniu z kapitanem von Hartrott. Wogóle milczał o swej podróży do Villeblanche; nie chciał opowiadać o przygodach podczas bitwy nad Marną. Po cóż smucić rodzinę, wtajemniczając ją w przebieg tylu klęsk? Poprzestał na powiedzeniu donji Luizie, zaniepokojonej o los zamku, że lata miną, zanim będą mogli tam pojechać; stał się bowiem nie do zamieszkania. Z czasem pomyśli o odbudowie; jak na teraz, cynkowe oszalowanie na miejscu starożytnego dachu wystarczy, by zabezpieczyć wnętrze od deszczów... Przez litość uspokoił donję Helenę co do losu jednego z jej synów, kapitana Otto. Na początku bitwy był zupełnie zdrów. Wiedział to od kogoś, kto z nim rozmawiał... I nie chciał powiedzieć nic więcej.
Donja Luiza spędzała część dnia w kościołach, kojąc swe obawy modlitwą. Nie były to już modły ogólne za miljony ludzi nieznanych, o zwycięstwo całego narodu. Z macierzyńskim egoizmem ogniskowała je w jednej tylko osobie: w swoim synu, który był żołnierzem, jak inni i może w tej chwili znajdował się w niebezpieczeństwie. Ileż łez ją to kosztowało! Tak się modliła gorąco, by ci dwaj ojciec i syn pojednali się, a gdy wreszcie Bóg raczył ją wysłuchać, Julek odszedł na spotkanie śmierci.
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.