— Teraz Niemcy będą strzelać lada chwila — szepnął don Marceli do przyjaciela.
Senator był tego samego zdania. Niewątpliwie odpowiedzą; rozpocznie się artyleryjski pojedynek.
Wszystkie baterje francuskie otworzyły ogień. Góra grzmiała nieustannie; cały horyzont najeżył się czarnymi słupami dymu. Ale tym dwom było tu bardzo dobrze; niby w loży teatralnej.
Wtem ktoś dotknął ramienia Lacoura. Był to jeden z kapitanów, którzy ich tu przyprowadzili.
— Pójdziemy na górę — rzekł z prostotą. — Trzeba zobaczyć z blizka, jak pracują nasze armaty. Widok wart trudu.
— Na górę? Dygnitarz był tak zaskoczony, jak gdyby mu zaproponowano jakąś międzyplanetarną podróż. Na górę? Kiedy nieprzyjaciel miał odpowiedzieć lada chwila?
Kapitan objaśnił, że podporucznk Latour również może oczekuje ojca.
Powiadomiono telefonicznie jego baterję, odległą o kilometr stąd, i senator powinien skorzystać z czasu, żeby go zobaczyć. Wyszli zwolna na światło dzienne. Senator wyprostował się majestatycznie w swym fraku jak w tragicznym płaszczu i postępował ze stanowczością bohatera, kroszącego na spotkanie nieprzyjaciela.
Wnet zmąciła się i zafalowała atmosfera. Obaj przyjaciele zachwiali się na nogach, jak gdyby ich kto pięścią w kark uderzył. Wydało im się, w pierwszej chwili, że Niemcy zaczęli strzelać, ale to byli Francuzi.
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.