— Chcę go widzieć — mówiła ochrypłym głosem. — Muszę go zobaczyć.
Ojciec odgadł, że coś strasznego przygodziło się synowi senatora. Tylko z jego powodu Cziczi mogła tak rozpaczać. Tymczasem donja Luiza opowiadała mu smutną wiadomość. René był ranny; ciężko ranny. Pocisk wybuchł nad jego baterją, zabijając wielu jego kolegów. Wydobyto go z pod stosu trupów. Urwało mu jedną rękę i miał poranione nogi, plecy, głowę.
— Chcę go widzieć! powtarzała Cziczi.
I don Marceli musiał tłumaczyć córce niepodobieństwo natychmiastowej podróży na front. Wyperswadował jej to wreszcie senator. Trudno; trzeba było czekać; on, ojciec, musiał ukorzyć się przed tą wyższą siłą. Tymczasem czynił starania, by przewieziono Renégo do szpitala w Paryżu.
Dygnitarz budził politowanie w obojgu Desnoyers'ach. Usiłował zachować stoicką pogodę ojca w stylu starożytnych; przypomniał sobie swoich sławnych przodków i wszystkie bohaterskie postacie rzeczpospolitej rzymskiej. Ale te wysiłki mówcy rozwiewały się szybko i Desnoyers zastawał go nieraz płaczącego jak dziecko. Jedyny syn i może go stracić! Milcząca boleść Cziczi budziła w nim jeszcze większe współczucie. Nie płakała; cierpienia jej były bez łez i jęków. Tylko zielonawa bladość twarzy, oczy gorączkowo błyszczące i automatycznie sztywne ruchy świadczyły o tem, co się w niej działo.
Gdy ranny przybył do Paryża, Cziczi i senator
Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.