POLA ŚMIERCI
Automobil posuwał się zwolna pod sinem niebem zimowego poranka.
W oddali, na równinie, trzepotały się jakby białe skrzydła chmary motyli, co opadły na zagony. Na niektórych polach były tego roje; na innych porozrzucane, drobne gromadki: Gdy automobil podjechał bliżej, białe motyle nabrały nowych barw. Jedno skrzydełko okazało się błękitnem, drugie szkarłatnem. Były to setki, tysiące chorągiewek, z któremi igrał tu dniem i nocą ciepły wietrzyk, przesycony słońcem, lub szarpał je gwałtowny huragan pobladłych ranków i gryzł chłód nocy bez końca. Deszcz spłukał barwy z płócien, które przegniły od wilgoci, albo które spaliło słońce, że wyglądały jak owady, co się zablisko ognia dotknęły.
Z pomiędzy trzepoczących się chorągiewek wychylały się czarne ramiona krzyży. Wisiały na nich ciemne kepi, czerwone czapki, kaski, przyozdobione końskiemi