Nie mieć gotowego obiadu, tożby się pan Kondelik na śmierć gotów rozgniewać.
I już była w pokoju i nalewała zupę na talerze.
Rozglądał się mistrz, jak lew, w coby kąsnąć, ale nigdzie nic, na co mógłby gniew swój wylać. Wszystko było w porządku! Były tu już przybory, solniczka, na serwetce stały przygotowane szklanki do piwa. Wziął się do zupy i snadź, że w niej były kluseczki z wątroby, które on lubił śmiertelnie, bo go jedzenie uspakajało, uciszało. Czerwoność z je go twarzy stopniowo znikała, chmury na czole się rozpraszały.
Pani Kondelikowa wielbiła w duchu Boga, że właśnie dziś ją natchnął zrobieniem kluseczek z wątroby do zupy. Wygrana! Dziś jej bowiem potrzeba dobrego humoru małżonka.
Kiedy dojedli i kiedy pan Kondelik pił małemi łykami piwo ze szklanki, wstała pani Kondelikowa, poszła do lustra przy ścianie, wyciągnęła szufladkę i powróciwszy do stołu, położyła przed małżonkiem jakąś kopertę.
— Dostaliśmy jakieś zawiadomienie, staruszku...
— Cóż znowu?
— Pan Wejwara je przysyła...
— Ten narwaniec? — wyrzucił z siebie mistrz.
— No, nie gniewaj się, wszak nie wiesz jeszcze...
Pan Kondelik wyrwał z koperty złożoną ósemkę, rozłożył i ledwie rzucił na nią okiem, zawołał gniewnie:
— A, to, to? O tem już wiem.
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/106
Ta strona została skorygowana.
102