ze spojrzeniem, które rozpaczliwie prosiło o zmiłowanie.
— Na zdar, na zdar, panie Wejwaro — podawał mu rękę Kondelik. — Przysiądź pan do nas, przysiądź, tak, a teraz się pan napij, masz pan chyba sucho w gardle...
Wejwara z wyrazem wdzięczności przysiadł się i szeptem poprosił kelnera o kotlety.
Pan Kondelik czekał aż się nieszczęśliwy amator naje. Przytem spoglądał to na małżonkę, to na córkę, to znów na Wejwarę, a na twarzy igrał mu uśmiech ironiczny i kiedy po chwili odezwała się „muzyka”, fortepian w kącie salonu, która i w pani Kondelikowej i w Pepci stopniowo zacierała wrażenie przedstawienia, pochylił się mistrz ku Wejwarze i wyrzekł dobrodusznie.
— Miałem strach o pana, panie Wejwaro, ale dobrze wypadło.
Wejwara spojrzał wylękły na ojca ubóstwianej dziewczyny.
— Ja myślałem, że pan naprawdę coś umiesz, i było mi żal Pepci, że potem byłby z panem koniec. Ale coś podobnie nędznego, jak dziś, nie widziałem jeszcze. Już się o pana nie boję, pan do teatru nie pójdziesz, panaby tam wcale nie przyjęli. Kto pana dziś widział, ten panu to powtórzy. Możemy tedy być dobrymi przyjaciółmi.
Wejwara stał się podobny do raka; ale Kondelik ujął go za rękę, ścisnął ją szczerze i wymówił pogodnie:
— Nie wstydź się młodzieńcze, to nie hańba. Jabym także grał, jak szafa, i dlatego trzymam się
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/114
Ta strona została skorygowana.
110