Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/117

Ta strona została skorygowana.
113

Po pokoju rozlewała się woń obiadu, otwartem oknem wnikał oddalony szum miasta i cichnął chwilami, jakby cała ludzkość przestała oddychać z gorąca, a kilka zrozpaczonych much tłukło głowami o szyby. W głupocie swojej nie mogły znaleźć drogi na wolność. Zmysły pana Kondelika pojmowały tylko przez chwilę wszystkie te dźwięki i wrażenia, poczem powieki jego zapadały coraz głębiej, uszy się zamykały, aż nareszcie nie widział, nie słyszał, nie czuł nic.
Zdawało mu się, że leży zaledwie minutę, kiedy go ktoś delikatnie trącił w bok. Pan Kondelik leniwie otworzył oczy i wtedy, jakby z pod szarego zawoju, ukazała mu się postać miłej jego małżonki. Panu Kondelikowi zaczęło się właśnie śnić, że wchodzi w kostyumie kąpielowym w morze, głębokie tylko do pasa i pluskające lubym płynem pilzeńskiego. Wyrwanie z tego rajskiego snu podrażniło go.
— Po co mnie trącasz? — oburknął się na żonę.
— Stary, wstawaj — wołała pani Kondelikowa półgłosem: — już druga godzina Wejwara może tu przybyć w każdej chwili, a mamy przecie iść na wycieczkę — Pepcia jest już ubrana...
Przed wzrokiem duszy pana Kondelika wznosił się straszny obraz — wycieczka.
Gorące powietrze w pokoju wydawało mu się ciężkiem jak ołów, po ciele spływały krople potu, żołądek jego walczył dotąd z trudem i bezsilnie z obfitym obiadem, nogi leżały nieruchomo na niższej części kanapy, jak centnary — i w tym stanie ma wstać