Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/119

Ta strona została skorygowana.
115

— Ja się o was nie boję — mruczał pan Kondelik, zasypiając znowu — idźcie, idźcie same.
— Wierzę, że się nie boisz — zawołała pani — prawda, żebyśmy nie zginęły, ale czy to przyzwoicie? O tem nawet nie pomyślisz! Same z młodym człowiekiem, bez ojca, bez głowy rodziny! Dobrze, zostań sobie w domu, ale w takim razie zostanę i ja i Pepcia. Co pomyśli pan Wejwara? Łagodny on jest, jak owieczka, dobry, grzeczny, ale nareszcie i on może stracić cierpliwość. Czasem tak się zachowujesz, jakby ci na Pepci wcale nie zależało. Ale i o to mniejsza, Kondeliku, pamiętaj jednak o sobie, tyjesz coraz więcej, oddychasz ciężko, a stale wylegujesz się po kanapach. Paraliż zwykł chodzić najwięcej po kanapach...
Mistrz otworzył oczy i spojrzał na małżonkę z ogromnym wyrzutem.
— Widzisz, Betty, tegoś mi mówić nie powinna! Jesteś nieczułą i niewyrozumiałą. Czyż nie biegam cały tydzień, czy nie pomagam, czy więc nie zasługuję na tę odrobinę niedzielnego wypoczynku? Czym ja winien, że mi przybywa ciągle wagi?
Pani żal się zrobiło męża, chociaż mówiła to, co czuła, chciała więc zawrócić, ale już trzeszczała kanapa, pan Kondelik wstawał.
Z głębokiem westchnieniem i z jakiemś strasznem przekleństwem na ustach zabrał się i otarłszy niebieską chustką czoło, zaczął szukać pojedynczych części ubrania.
Najwyższy już też był czas po temu, zaledwie bowiem się obuł i wdział kamizelkę, zapukano do drzwi i na grzeczne wezwanie pani Kondelikowej