8
panna Elżunia pokrywała sprzęty gorszemi prześcieradłami, staremi powłokami z sienników i tym podobnemi całunami. Od tej chwili nie spuszczał Kondelik Elżuni z oczu i — co jest jeszcze ważniejsze — nie wypuszczał jej także z głowy.
Jak nań spoglądała, kiedy szurgał w pokojach swojemi malarskiemi drabinami, w pochlapanem odzieniu z grubego płótna, o tem nie wiadomo nic pewnego. Ale kiedy pewnej niedzieli w świątecznem ubraniu przyszedł z rachunkiem za malowanie, było jej tak, jakby jej spadły łuski z oczu. Wszak to był elegant skończony! Jej ojcu podobał się Kondelik z przyczyny daleko praktyczniejszej. Pod wpływem uprzejmości panny Elżuni, wypadł rachunek Kondelika o pięć reńskich taniej, niż pierwotnie obliczono. Dziwne losy! Ojciec miał w kieszeni piątkę, a mistrz Kondelik po kilku dalszych wizytach, miał w kieszeni tatkę, a z nim i serce i rękę Elżuni. Elżunia miała ładną zapomogę i po ślubie malowało się mistrzowi Kondelikowi niezmiernie wesoło. Było na farby i na szablony, i mistrz, śpiewając, brał do malowania całe domy.
Temu wszystkiemu będzie dobrych lat dwadzieścia. Ale było to dwadzieścia lat porządnego, spokojnego życia rodzinnego, z wyjątkiem drobnych nieporozumień. Ale gdzieby ich nie było?
Pani Kondelikowa jest o głowę niższa od swego małżonka, bielutka, jak z ciasta, o jasno piwnych oczach, a w jej ciemnych włosach przebłyskuje tu i owdzie srebrna nitka. Ale na chwałę jej niechaj będzie zaznaczonem: ani jednego z tych srebrnych włosów nigdy sobie nie wyrwała. Ba, czasem się niemi