nie dopuści jakiego czynu gwałtownego, gdyby miał „tego” nieszczęśliwca przed oczyma.
Pani wyciągała nogi, jak tylko mogła, a Wejwara pozostał tym razem zupełnie w tyle, nawet po za Pepcią. Wstydził się, śmiertelnie się wstydził, Było mu, jakby się pod nim ziemia paliła.
Na szczęście miejsce znalazło się w pierwszym tramwaju, zajęli je przeto jaknajśpieszniej.
Wejwara spojrzał na zegarek — była druga. No, za pół godziny będą chyba na Smichowie, wsiądą do wagonu, a potem już wszystko będzie dobrze. Byle tam już być!
Jazda trwała czterdzieści minut, ale pociąg dotąd nie odjechał.
Portyer pobudzał wycieczkowiczów, aby wsiadali, kasa dotąd była otwarta, a przed nią dwoje, troje ludzi.
Tym razem towarzyszył pan Kondelik panu Wejwarze do kasy.
— Proszę — szeptał prawie Wejwara — cztery bilety do Czernoszyc i z powrotem!
Z zatajonym oddechem oczekiwał odpowiedzi.
— Do Czernoszyc, do Czernoszyc? — powtarzał kasyer, jakby się budził.
— Tak jest, do Czernoszyc — upewniał stanowczo pan Kondelik za Wejwarą — tam i z powrotem!
— Tak, tak — potwierdzał kasyer — ale mogę dać tylko do Radotina! Ten pociąg nie stanie w Czernoszycach, poprzedni staje, ale już odszedł. Ten pociąg przystaje w Chuchli, w Radotinie, we Všenorach, w Dobřichovicach.
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/139
Ta strona została skorygowana.
135