10
Jestem co do niego w kłopocie, ten mój bohater niema w sobie właściwie nic a nic bohaterskiego.
Nie, kochany pan Wejwara nie był żadnym rycerzem z bajki. Nie był obdarzony ową wytrwałością, jakiej potrzeba do zwalczania tysiącznych przeszkód, do zdobywania świata. Franciszek Wejwara sumiennie „przeorał” gimnazyum i był również sumiennym słuchaczem fakultetu prawniczego. Każde jego świadectwo dawało obraz wzorowego, doskonałego studenta. Ale tem oraniem była także cała jego energia wyczerpana. Kiedy ukończył prawo i z dobrym rezultatem złożył jaki taki egzamin rządowy, stanął bezradny.
Czy ma się poświęcić adwokaturze? W duchu przyznawał sobie, że do tego najsamodzielniejszego powołania nie ma dosyć... samodzielności. Lękał się odpowiedzialności, jaką by nań zwalili klienci procesami, w których ciągle chodzi o pieniądze, o tysiące, może o setki tysięcy. Nie umiał sobie wyobrazić, jak by poczynał będąc obrońcą w jakiej sprawie kryminalnej, gdzieby się nań zwracały oczy szerszej publiczności. Bywały chwile, kiedy Wejwara w swoim kawalerskim pokoiku, zupełnie pewny, że go nikt nie słyszy, próbował bronić fikcyjnego, niewidzialnego oskarżonego, i nagle zląkł się własnego głosu, zająknął się, zaczerwienił — i nie mógł dalej. Nie, adwokatem nie będzie!
Państwowym urzędnikiem? Sama myśl o ciasnych, złotych kołnierzykach, o ciasnych mundurach, wstrzymywała mu oddech w piersiach, a gdy pomyślał o ustawiczej gonitwie za karyerą, o wiecznem współzawodnictwie i wyścigach wzajemnych, uginały