14
gle mi się zdaje, że to jeszcze święta. Przypuszczałam, że się przy winie trochę zabawicie.
Kiedyindziej byłaby pani Kondelikowa swego małżonka trochę ostrzej napomniała, że pozwala, aby obiad stygł, choć wogóle nie była do żadnej rodzinnej Ksantypy podobna. Ale dziś, dziś za nic na świecie nie chciała zamącić różowego humoru, w jakim „tatuś” regularnie powracał z niedzielnego śniadanka w winiarni.
Teraz szybko wytarła o szeroki fartuch kuchenny okrąglutkie ręce i usłużnie pomagała małżonkowi zdjąć palto.
W jadalnym pokoju ucichło w tej chwili stukanie przyborami i brzęczenie talerzy, i do kuchni wbiegła panna Pipcia, rozkoszne dziecię małżeńskiego stowarzyszenia Kondelików.
Potulnie pochwyciła rękę ojca, pocałowała ją i wymówiła łagodnym i jakby obiecującym głosikiem:
— Ale w samą porę, tatusiu, ażeby nic się nie popsuło.
Tymczasem ojciec Kundelik, uwolniwszy się głębokiem westchnieniem z mroźnego, zatykającego oddech powietrza, którem był nasiąknął na dworze, ssał nozdrzami wonne wyziewy kuchenne, a oczy jego łakomie zajrzały do kuchni.
— Hm — hm — mruknął powoli, nabierając znowu pełnemi płucami łagodnej woni — cóżeście to tego...
I poszedł do kuchni, jakby chciał zobaczyć, co jest w garnkach i rondlach.
— Nie, nie pod pokrywki! — broniła mu żarto-