żył klucz w zamek, otworzył, trzy postacie weszły, brama się zamknęła, klucz zgrzytnął, Wejwara stał na ulicy sam, trzymając jeszcze czapkę w ręku.
W ciemnej sieni domu dreptała Pepcia, jak ukropem oblana i rumieniąc się o tę „żabę”, potem biegła po schodach na górę.
Pani Kondelikowa szturgnęła teraz małżonka powtórnie i wymyślała mu szeptem:
— Stary Kondeliku! Nie powinieneś jej przed ludźmi zawstydzać. Zresztą już nie jest żadną „żabą!”
A mistrz Kondelik mruczał wesoło:
— No poczekaj, Betty, aż na górze zaświecisz lampę, zobaczę, czy jej nie ubyło czasem..
— Et! idź kmotrze! — gniewała się pani, ale półżartem i bardzo szczęśliwa, że tak dobrze wypadło.
I znowu jej się zdawało, jakby im ktoś przybył w rodzinie...
Wejwara wtedy kroczył sokolskim krokiem niżej ku placowi Karola, a potem przez Spalaną ulicę, gdzieś na Stare miasto. Ale im dalej, tem więcej zwalniał kroku, nie zdając sobie z tego sprawy. Ciągle trzymał czapkę w ręku. Noc była ciepła i Wejwara sam jakby się palił. Ach, jaki to był dziś dzień! Czy wszystko jest rzeczywistością, co się w tych kilku godzinach stało? Ściskałże on rękę Pepci? Całował jej palce? Jak się to stało, że po strasznym wieczorze u Karafiatów nadszedł dzień dzisiejszy!?
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/80
Ta strona została skorygowana.
76