dal, lub powrócić do ciepłego ogniska rodzinnego? Co było, z tego mistrz Kondelik sam sobie sprawy nie zdawał, a później pojąć nie mógł, jak mógł się tak lekkomyślnie poddać tysiącznym niebezpieczeństwom i dzikim awanturom tej niesłychanej wyprawy.
Był to jeden z tych momentów, które popychają bohaterskie charaktery do nierównych zapasów z losem, które pobudzają wodzów do stanowczej bitwy.
— Pójdziemy, proszę pana? — odezwał się Wejwara, jakby jeszcze pozostawiał czas do namysłu.
— Do Radocina! — zakomenderował mistrz Kondelik.
Za chwilę mieli Smichów za sobą.
Wejwara posunął „oficerkę” w tył i kroczył po lewej stronie mistrza. Zdawało mu się, jakby obok nich kroczył jeszcze ktoś trzeci, coś niewidzialnego, co im się do pięt przylepiło już na dworcu, coś jak los, który im dalsze próby gotuje. Wejwara starał się nieprzyjemną tę postać odpędzić, ale starał się daremnie. Nie mógł się pozbyć przeczucia, że się stanie coś niemiłego. O siebie się nie bał, co on sobie robi z jakiej przygody; ale pan Kondelik! Byle tylko się jemu nic nie stało!...
∗ ∗
∗ |
Niedzielne słonko wyskoczyło wesoło na niebo i grzało od rana. Nadchodził skwarny, gorący dzień letni, który będzie kosztował wiele potu. O godzinie siódmej mniej więcej przybliżały się do Karolowego Tynu dwa szyki sokolskie, z dwu stron przeciwnych. Jedna szła od Trzebini, druga od Morzyn. Były je-