Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/97

Ta strona została skorygowana.
93

Godzina mijała za godziną, nadszedł obiad, nikt nie przychodził. Pani Kondelikowa zamówiła obiad na cztery osoby, pewną będąc, że tymczasem nadejdzie Kondelik z Wejwarą do Budnian — daremnie. Teraz siedziała nad zupą, sama z Pepcią, i jadła bez apetytu. Pepci do każdej łyżki, podnoszonej do ust, kapnęła łza.
Naraz, właśnie kiedy podawano mięso, powstał na dole przy szosie jakiś ruch. Od strony zupełnie przeciwnej, niż ta, od której przyszli Sokołowie rano, zbliżał się drabiniasty wóz, a przez poprzecznice drabin świeciły dwie koszule czerwone.
— Maruderzy! — krzyknął ktoś w ogrodzie, i pani Kondelikowa, upuściwszy widelec, wybiegła z ogrodu na szosę i wołała:
— Kondeliku! Panie Wejwaro!
Tak, byli to Kondelik i Wejwara. Wóz podjechał do ogrodu, Wejwara szybko zeskoczył — nie był więc chory. Ale w jakim stanie był mistrz Kondelik! Z wozu ledwie zlazł i kiedy stanął, stał cały skrzywiony, prawie na palcach. Był boso, właściwie w niebieskich pończochach, pani Kondelikowa zaraz poznała, że to są pończohy obce, na ramionach bujały mu się dwie pary butów. Jedne własne sokolskie, drugie były to ciężkie buty wiejskie, czeladnicze, z podbitemi podeszwami, z podkówkami na obcasach, z niezliczonemi łatami, z wierzchem pomarszczonym, jak pancerz żółwi.
Pan Kondelik nawet nie przemówił, ale skinął na żonę, by go do stołu zaprowadziła, i szedł za nią, jakby w nogach miał igły. Wejwara płacił furmanowi, ten zawrócił i odjechał.