Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/98

Ta strona została skorygowana.
94

— Co się stało, Kondeliku, na Boga cię proszę — pytała pani półgłosem.
— Nie proś, milcz i jedz! — odpowiedział Kondelik ochrypłym głosem — a mnie dajcie także coś do jedzenia. Ginę z głodu!
Pani napełniała małżonkowi talerz zupą i nie wytrzymała, ażeby się nie spytać powtórnie:
— Ale proszę cię, zkądże jedziesz Kondeliku!
Z tajemnej wycieczki! — odpowiedział mistrz. — Ale to nie jest właściwe określenie — odpowiedział, nie, zamruczał te dwa słowa, jak podrażniona bestya, która się gotuje skoczyć na myśliwca. Pani wiedziała, że nie dobrze jest nalegać na niego, i umilkła, spoglądając pytająco na Wejwarę. Wejwara opuścił głowę. Dręczyły go straszne wyrzuty sumienia.
Od obiadu do wieczora, aż do odjazdu pociągu, przykładał sobie pan Kondelik na nogi zimne okłady. Miał je strasznie starte i pełne pęcherzyków. Małżonka i córka siedziały jak trusie, Wejwara wypowiedział przez cały czas zaledwie kilka zdań, Kondelik chwilami zasypiał. Mniej delikatni, niż to najbliższe otoczenie malarza, byli inni bracia Sokołowie. Brat Kondelik został przez jakiegoś dowcipnisia „czworonogim Sokołem” przezwany, z powodu dwóch par butów, które przyniósł, a przezwisko rozbiegło się w okamgnieniu po całem towarzystwie.
Chwili, kiedy mistrz zasypiał, użyła małżonka, aby się coś bliższego o losach zbłąkanych obu Sokołów dowiedzieć. Poniekąd nieśmiało wyznał Wejwara, że wieczorem odbiegli od drogi, pomimo wybornych „generalsztabek,” przemilczał jednak nieszczęśliwiec, że to „trochę” wyniosło jakieś trzy godziny