— Proszę, niech pani idzie za mamusią, ja go znajdę — mówił i szperał po kątach.
Pepci było w żakieciku gorąco, chętnie szła na powietrze, a matka, która była o piętro niżej, zawołała:
— Więc chodź, chodź, Pepciu, w mieszkaniu udusiłby się człowiek!
Po schodach szeleściły suknie obu dam.
W sionce przed mieszkaniem przechadzał się pan Kondelik, dymiąc cygarem i wyglądając otwartem oknem na podwórze. Już chwilę na nic nie zwracał uwagi, gniewny, że wyprawa trwa tak długo. Nareszcie ucichło wszystko wokoło niego i na schodach. Nawet tego nie zauważył, gdy nagle z dołu odezwał się głos.
— Chodź, staruszku!
Mistrz zakręcił kluczem w drzwiach kuchni, jeszcze raz się przekonał, czy dobrze zamknięte i schodzić zaczął szeroko ze schodów.
Schodził powoli, sień domowa była już pusta, a gdy wyszedł z bramy, dojrzał tylko, jak małżonka i córka skręcają na rogu w inną ulicę.
Zatrzymał się jeszcze w trafice, napełnił sobie cygarnicę i ciężko kroczył za rodziną.
Dogonił ją dopiero na placu Karola, prawie przy ulicy Spalonej.
— Dlaczego tak biegniecie? — wołał niezadowolony. — Nie pali się przecież. O mało nie poszedłem koło wieży, migały się tam takie same suknie...
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 2.djvu/101
Ta strona została przepisana.