— Dosyć, dosyć, dosyć! — wołała pani Kondelikowa. — Niech mnie już pani opuści.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pani Kondelikowa nie zauważyła nawet, że pozostała już sama w pokoju, siedziała na krześle, patrząc przed siebie jakby szklanym wzrokiem i szeptem powtarzała.
— Więc Wejwara, ktoby to był pomyślał, ktoby to był pomyślał!
W tej pozycyi zastała ją Pepcia, która za pół godziny powróciła.
— Co ci jest, mamusiu? — zapytała zdziwiona.
Pani Kondelikowa machnęła ręką na stos pokrajanego płótna i wstrzymując płacz, mówiła żałośnie:
— Złóż to, córeczko, zamknij, nasza praca skończona.
Potem opowiedziała córce, kto tu był i czego żądał.
Ale już po kwadransie żałowała, że tak uczyniła. Trzeba było przecież poczekać na małżonka i jemu się najpierw zwierzyć, trzeba było potem z Kondelikiem wysłuchać Wejwarę.
Serce jej się ściskało, gdy patrzyła na płaczącą córkę. I jedyne słowo promieniało jej jak gwiazda nadziei, słowo, które wymówiła Pepcia w swoim żalu, wołając kilkakrotnie: