zu, abyś mnie tam znów nie pędziła, gdy powrócę — mówił mistrz drwiąco.
— Nie, staruszku, już nic więcej nie potrzebuję, a jeśli czego zabraknie, to zajdzie Kasia, gdy skończy podłogę.
Pan Kondelik obtarł czoło, włożył kapelusz i odkaszlnąwszy, wyszedł z kuchni. Sapiąc, śpieszył ulicą i syczał gniewnie:
— Wyście mnie ubrali ze swoim Sylwestrem! A tom wpadł! Teraz będzie gości huk! Tylko na Boga, żebym z tego wszystkiego...
Nie odważył się dokończyć. Okropny jakiś upiór stawał przed jego oczyma.
— Możeby lepiej puścić się tunelem, a nuż mnie kto spotka jeszcze — ciągnął w duchu dalej. — Nie, teraz już nie zaproszę nikogo, choćby nawet samego burmistrza! Kto wie, dokąd znów musiałbym biegać!...
Dla pani Kondelikowej minęła godzina kłopotliwego wyczekiwania. Nareszcie powrócił pan małżonek i rżnął o stół paczką od kupca. Pani pośpiesznie wyjęła mu z kieszeni paltota butelkę araku, ażeby się nie stłukła, a mistrz wołał:
— Teraz, Betty, daj mi szybko suchą koszulę, i weź wilgotny ręcznik, wytrzyj mi plecy, jestem jak mysz...
Z wyrazem przestrachu pomagała pani rozebrać się małżonkowi, tarła mu krzyż, aż sama się spociła, wdziała mu koszulę i powtarzała:
— Tylko powoli, staruszku! Usiądź sobie na kanapie, uspokój się, nie myśl o tem, nic ci nie będzie...
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 2.djvu/23
Ta strona została przepisana.