objaśniła pani — co mu też zupełnie pochwalam. Spotkamy się jakgdyby przypadkiem. Dopóki sprawa nie skończona, nie możemy składać żadnych wizyt. W ten sposób jesteśmy ciągle na gruncie neutralnym...
— Wolałbym już być na Liszce — wtrącił mistrz.
— Nawet się nie spostrzeżesz, gdy tam będziemy, staruszku — pocieszała go pani.
Pani Kondelikowa mówiła prawdę; już lata całe mistrz nie wychodził z Pragi przy dniu zimowym, rozglądał się tedy ciekawie po okolicy, przypruszonej białym, drobnym śniegiem, wdychał ostre powietrze, które mu się po przedobiedniem, mielnickiem, wydawało łagodnem, i zanim sobie przypomniał o potrzebie nowego ukłucia, byli już na Liszce i wstępowali na parterową „salę”, gdzie władał ojciec Janouszek.
Siedział tu już pan Wejwara, kuzyn ojca Wejwary, mistrz rzeźbiarski, z małżonką i dwiema córeczkami. Pani Kondelikowa zerknęła badawczem okiem na dziewczęta — i odetchnęła spokojnie. Były to dwie żabki, zupełnie młode, naiwne trzpioty, którym daleko było do lat, gdy się w kobietach przebudza krytycyzm, sarkazm, złośliwe śledzenie wad bliźnich, głównie zaś wad osób płci własnej, zgryźliwość po dziesięciorgu zawodach, kwas przekwitania. Nie, to były dziewczątka, jak kocięta, przed któremi leży całe życie, a dla których nie otworzyła się jeszcze księga poznania — stanowiska kobiety na świecie.
Jak powiedziano, pani Kondelikowa odetchnęła
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 2.djvu/41
Ta strona została przepisana.