nemi rzeczami. Obawiał się popychania, a znalazł wszystko daleko przyjemniejszem, niż oczekiwał. Piwo było dobre i udzielane w takich ilościach, że aż się dziwił. Popijał szczerze, a gdy nastąpiła powszechna iluminacya, miał już także w głowie małą, ale bardzo małą iluminacyjkę. Piwo trawiło mu dobrze, mistrz dawno już nie czuł pieczonego kurczęcia w żołądku i kazał sobie podać kolacyę, którą mu podano szczęśliwie i szybko. Potem towarzystwo wstało od stołu i wyszło na wyspę, by się rozkoszować widokiem tysiąca płomyków czerwonych, zielonych, pomarańczowych, lampionów na drzewach rozwieszonych i czarownego elektrycznego oświetlonego „kaktaraku”, jak pan Kondelik nazywał mieniący się wszystkiemi barwami tęczy wodotrysk na wzgórzu wyspy, blizko łazienek.
Był to czarowny widok, ale rzecz dziwna, Wejwarze przeszkadzał ten tłum ludzi, te fale publiczności, które się we wszystkich rozlewały kierunkach, po wszystkich drogach i dróżkach. Spragnionem okiem spoglądał przez mur na rzekę, gdzie krążyły czółna i czółenka, z wesołymi wioślarzami, jako załogą, owieszone licznemi lampionami, oświetlone ogniami bengalskiemi. Pepcia patrzyła na wodę w zachwycie, a i panu Kondelikowi podobały się regaty bardzo. Wejwara zauważył szczęśliwie to zajęcie się mistrza i zdawało mu się, że nastaje chwila do wypowiedzenia tajonego dotąd zamiaru. Cisnąc się wśród tłumów ku brzegowi, przybliżyli się powoli do łazienek, i tu stanął Wejwara, a dodawszy sobie odwagi, zwrócił się do mistrza Kondelika:
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 2.djvu/61
Ta strona została przepisana.