kroku przez wyspę! Jutro opisaliby mnie w gazetach, tegoby jeszcze tylko było potrzeba! Muszę się trochę osuszyć, i febra mnie trzęsie...
Mistrz Kondelik rzeczywiście w tym stanie nie mógł jechać do domu. Klapersztajn zaprowadził go do kajuty inspekcyjnej, ściągnął zeń mokre odzienie i otulił go w wełniane koce.
— Tak, szanowny panie! Gdy się pan wypoci, będzie dobrze. Radziłbym, ażeby pan tu zanocował. Szanowna pani przyśle panu suche ubranie, ja skoczę do pana Zelenki po śniadanie i źle tu panu nie będzie.
Nie było innej rady. Febra nie ustępowała, ojciec Kondelik zdecydował się przeto, że pozostanie. Małżonka wzięła z sobą zegarek i portmonetkę i spędziła jeszcze długie chwile przy łóżku mistrza, aż nareszcie nie pozostało nic innego, jak udać się w drogę z powrotem do domu.
— Jutro powrócę, Betty — żegnał ją mistrz głosem konającego. — A wierzaj mi, Betty, że z niczegobym sobie nic nie robił, gdybym... tylko wiedział, że mnie znowu nie pochwyci ten przeklęty gąsior — i gdyby w tej kajucie nie było tyle pcheł! Betty — jak żyję nie widziałem tyle pcheł!...
Trudno było osądzić, kto z trojga „pozostałych” z większym kroczył smutkiem z Żofina, czy Wejwara, czy pani Kondelikowa, czy Pepcia. Gdy stanęli przed domem przy Jecznej, przemówiła pani smutnie, jakby ulegając ciężkiemu przeczuciu:
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 2.djvu/68
Ta strona została przepisana.