Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 2.djvu/90

Ta strona została przepisana.

Kondelik uspakajał jednak młodzieńca:
— No, no, to żart, ale jakoś się tem będzie trzeba podzielić, co od matki dostaniemy... Zresztą nie jest tak późno, jeszcze będzie otwarte, musisz pan dużo jeść, to się matka ucieszy.
Gdy grzesznicy weszli, pani Kondelikowa stała przy kuchni. Wejwara przy powitaniu wyczuł mroźny chłód, który wionął z tych kilku słów:
— Witam pana, panie Wejwaro.
Całus, którym odpłacała powitanie mistrzowi, był suchy, chłodny, jak porcelanowy.
— Czy będziecie jedli? — spytała pani, nie patrząc na nikogo.
— Ależ naturalnie, matko — rzekł pan Kondelik umyślnie głośno. — Dlaczegobyśmy nie mieli jeść?
— Bo myślałam, że o godzinie dziesiątej jesteście już po kolacyi...
Pan Kondelik ocierał spocone czoło.
— No, no, Betty, tak późno jeszcze nie jest. Podaj tylko, podaj tylko na stół. Głodni jesteśmy, jak wilki, prawda, Wejwaro? A czy piwo jest w domu?
— Jest — odrzekła — ale już chyba podobniejsze do polewki.
Panowie weszli do jadalni, gdzie stół był nakryty, a na stole dominowała sałata, przygotowana jeszcze o siódmej godzinie; w koszyczku wysychał chleb, pokrajany z wieczora.
Oczy Wejwary napróżno szukały żywej istoty w pokoju — pokój był pusty.