dosyć, więc też gdy się znaleźli na ulicy Owocowej, na ulicy Ferdynanda, gdzie aż błyszczało od światła z niezliczonych kandelabrów i latarń przed wystawami zakładów bogato ozdobionych, pani Kondelikowa była w siódmem niebie.
Pani Kondelikowa nie czytała nigdy wiele, za jej czasów nie było jeszcze „Minerwy”, nie uczęszczała także do wyższego zakładu wychowawczego dla dziewcząt, nie wiedziała nic a nic o rydwanach tryumfalnych rzymskich imperatorów, o ich powrotach z pola bojów zwycięzkich i o jeździe po ulicach rozszalałego Rzymu. Ale gdyby była wiedziała, nie wahałaby się porównać cezara, kroczącego majestatycznie na czele pochodu, z bogatemi łupy, aby podziw wzbudzić tych plebejuszów, którzy ledwie zdążyli uciec z przed kopyt bujnych rumaków.
A gdy powozy, skręciwszy wolnym, uroczystym kłusem na ulicę Władysława, stanęły przed Mieszczańską Besedą, żałowała pani Kondelikowa, że już się skończyło. Dziś byłaby jeździła po Pradze do rana, przecież już nigdy tak nie pojedzie.
∗ ∗
∗ |
Przed portykiem Besedy stał szwajcar w świątecznej liberyi, ogolony gładko, kręcąc lewicą potężne rude wąsy, z prawicą przygotowaną do otwierania powozów z gośćmi. Teraz podskoczył, klamki zazgrzytały, wychodzili goście.
Pan Beczka porządkował pochód na górę.
Najpierw para nowożeńców, potem drużba