Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 3.djvu/128

Ta strona została przepisana.

zakaszlała się strasznie, zarumieniła, oczy zalały jej się łzami i wyciągając rękę z opróżnionym kieliszkiem wołała wystraszona:
— Na Boga! Gryzie to jak trucizna!
— To zdrowo! — śmiał się pan Beczka — każda żyłka zdaje się mówić, daj jeszcze! Przywyknie szanowna pani, przywyknie, najlepszy medykament na influenzę.
Stary pan Wejwara pochylił się do ucha córki i rzekł szeptem:
— Uważnie, dziewczyno, pomału! Ten trunek jest przynajmniej po cztery reńskie!
Po tym pierwszym toaście, a głównie po zakaszlaniu się cioci Urbanowej, prysnęły lody, towarzystwo zaczęło rozmawiać z sobą. Pierwsze głośne słowa budziły jeszcze echo w sali, ale powoli rozgawędzili się wszyscy, potworzyły się grupy po dwoje, po troje, jedni odchodzili znów i przyłączali się do innych, pan budowniczy Beczka podchodził do każdego, a gdy obszedł towarzystwo, powrócił do butelki z koniakiem i nalał po raz drugi. Z tego skorzystał Slawiczek, podsunął się i podał także swój kieliszek.
— Pij młodzieńcze, pij — pobudzał pan Beczka — już zapłacone i dobry trunek. Są jeszcze inne koniaki z gwiazdkami, onegdaj zaprosił mnie na taki koniak kamieniarz, który mi robi portyki; na etykiecie same gwiazdki, wokoło pełno drutu, ale w butelce jakby tynktura do wywabiania tłustych plam. Ten jest dobry, tego się pan trzymaj...
Pan Beczka był znawcą i Slawiczek postanowił sobie, że się dziś będzie trzymał nietylko tego ko-