Pan Kondelik robił przytem minę tak poważną, jakgdyby był uniknął co najmniej śmierci.
Ogromnie spoważniał pan Wejwara, mąż, jako prowincyonalista, milczący, ale współczujący bardzo drugim i gdy chodziło o rodzinę, pełen dobrych chęci.
— Na Boga, papo, co się stało!?
— Nie uwierzyłbyś pan temu! — zawołał mistrz Kondelik.
I już chciał opowiadać, gdy spostrzegł na progu Ferdynanda i innego jeszcze kelnera, niosących po wazie zupy, jakby świętość jaką.
— Poczekajcie, ojcze — przerwał — wprzód się posilimy, wytrawiło mnie porządnie, a mogliby nam zjeść inni...
Ojciec Wejwara powrócił na swoje miejsce, a mistrz Kondelik wyglądał niecierpliwie, aż dojdzie zupa do niego; płynęła mu ślinka. Kelnerzy zaczęli wszakże od końca stołu. Nim dojdzie do niego, potrwa dobrą chwilę, siedział bowiem ze swoją małżonką pośrodku, na „honorowem” miejscu.
— Niech dyabli wezmą te środkowe miejsca — mruczał półgłosem. — Czekałem wieczność całą, a teraz mi jeszcze najlepsze kawałki pobiorą, trzeba było siąść na brzegu...
Pani Kondelikowa łokciem trąciła małżonka, by nie sarkał tak głośno. Obawiała się, aby w swojej gadatliwości nie palnął głupstwa. Ogromnie rada była, że w tej chwili zabrzmiał głos pana Beczki, który pochylał się przez stół do Kondelika:
— Chwała ci, mistrzu, znakomity „porządek dzienny.” Któż to wybierał?
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 3.djvu/135
Ta strona została przepisana.