Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 3.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Pan Kondelik wypiął dumnie pierś.
— Komponowaliśmy to też z karczmarzem przez całe trzy tygodnie, przepiłem przytem pięć malowanych pokojów. Zupa „z ragü!” (ragoût). Podjecie sobie! Taką jedliśmy tu na bankiecie, od tego czasu mam ją w pamięci.
I zwracając się do małżonki, napominał ją:
— Uważaj, stara!
— Na co? — spytała szorstko.
— Uważaj tylko! — powtórzył.
Nie napróżno łykał ślinkę Kondelik. Po zupie przynieśli sandacza w wonnem, świeżem maśle (mistrz Kondelik zauważył, że jest to sandacz ze stawów trzebońskich, nie taki zachlapany ulicznik praski, wypłukany w perfumach Boticza i w sosie z kanałów), potem pieczeń sarnią, indyka, ogromną piramidę jakiegoś kompotu, bażanta, marmelady, później sery i nareszcie trzy półmiski lodów, w postaci lwa, amora z łukiem i dwojga serc, srebrną strzałą przebitych (był to oryginalny pomysł pana Wacka, łagodna aluzya do państwa młodych, skończony symbolizm).
Goście jedli poprostu z nabożeństwem, ale żaden z nich nie dorównał panu architektowi Beczce, który pod względem jedzenia był skończonym wirtuozem. Po każdym numerze spoglądał znacząco na mistrza Kondelika, a w spojrzeniu tem było uznanie, zgoda jego z wyborem całego programu stołowego. Pan Kondelik rozumiał, a gdyby nie był rozumiał, architekt ruchami dopełniał niemą mowę. Ile razy odłożył widelec, podnosił prawicę, przyciskał duży