robi tak samo i często nawet się im powiedzie, ale ja wpadłem najniewinniej. Gdybym miał cośkolwiek na sumieniu, nie odważyłbym się wchodzić do rodziny takiej, jak szanownego pana...
— A te dowody piśmienne? — pytał jeszcze Kondelik.
— Tego właśnie sam nie mogę zrozumieć — odparł Wejwara zamyślony. — Prędzejbym uwierzył, żem podpisał weksel, niż w to. Niech mi pan wierzy, nie przeczuwam...
— Dobrze zatem — kończył Kondelik — ja to załatwię!
I wzmocniony zapewnieniem Wejwary, udał się chętnie w stronę Betlejemu.
Po dziesięciu minutach stał na pierwszem piętrze starodawnego, ciasnego domu w Betlejemie, przed drzwiami, na których był napis: „Charlotte Muckenschnabel von Wiesengrün, Beamtenswitwe.” Jeszcze nabrał tchu, jeszcze szybko powtórzył sobie wstęp, którym chciał zacząć rozmowę, i zapukał do nizkich drzwi. W zamku zgrzytnął klucz, drzwi się otworzyły i w nizkiej kuchni stanęła wysoka, koścista kobieta, już nam znana, sięgająca prawie sufitu.
— Kogo pan szuka?
— Pani Mukensznablowej — rzekł poważnie mistrz i schylając głowę wchodził do pokoju.
— Ja właśnie nią jestem — odpowiedziała matrona, patrząc z zadziwieniem na gościa. — Czem mogę służyć?
— Chciałbym z panią pomówić w cztery oczy.
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 3.djvu/26
Ta strona została przepisana.