Doczekała się przecie. O godzinie 2-ej weszło dwóch posłańców z jakiemiś dużemi przedmiotami, starannie opakowanemi, i kładli je ostrożnie na stole.
— Cóż to niesiecie? — spytała zaaferowana pani.
— Lampy, proszę pani.
Mistrz drzemał na kanapie w sypialni, a pani nie czekając aż się przebudzi, wyjmowała z papierów lampy.
Majolikowe spody, klosze z mieniącego się wszystkiemi barwami szkła, lampy wielkie, na metr wysokie. Można było oczy wypatrzeć.
Pepcia je obskakiwała, dziwiła się, cieszyła, coraz nowe piękności na niech znajdując, ale pani Kondelikowa nie radowała się wcale.
— Gdybyż tatko choć słówkiem napomknął — rzekła poważnie.
— Mamusiu — przecież są ładne!...
— Ładne, to prawda, ale ile kosztowały pieniędzy — i napróżno, napróżno.
— Dlaczego napróżno? — zabrzmiał nizko bas pana Kondelika, który się przebudził i stał na progu.
— Dlaczego, Kondeliku? Po cóż tam mają gaz w całem mieszkaniu, co? I w przedpokoju i w kuchni — wszędzie!
— U was, kobiet, są długie włosy, ale rozum... Gaz! Owszem, jest gaz, ale w suficie. A cóż będzie, gdy Wejwara zapragnie pisać przy stole obok okna, jakże tam sobie ten żyrandol przeniesie? A cóż, gdy Pepcia będzie chciała szyć przy swoim stoliku? Czem sobie poświeci? A cóż, gdyby się stało coś w gazowni i w całem mieście zgasło
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 3.djvu/75
Ta strona została przepisana.