to samo, ale matka mrugnięciem oczu zatrzymała ją w pół drogi, ażeby tatce nie popsuć humoru.
— No, dzieci, dopieroż to się dziwicie, co? Prawda, żeście o tem nawet nie pomyślały, hę? Ale ojciec pamięta, jak zwykle...
Pani Kondelikowa uśmiechała się dobrodusznie i dała znak Pepci, ażeby pokładła przysmaki na jakie talerze, a potem wystawiła za okno. Za chwilę śpieszyła do kuchni, aby ukryć swoje zakupy. Przecież się to nie popsuje. Zje pojutrze, jutro bowiem zupełnie co innego pojawi się na stole.
Duża wskazówka wahadłowego zegara zbliżała się do szóstki, za chwilę będzie pół do ósmej. Pani Kondelikowa co chwila śpieszyła do kuchni, otwierała drzwiczki piecyka, wysuwała pierzeń, ażeby się nie przypaliła i spoglądając ku drzwiom, powtarzała już po raz dziesiąty chyba:
— Teraz powinni już przyjść, pieczonka jak brzoskwinia, byle nam tylko nie zwietrzała. Powiedziałam przecie, że o pół do ósmej...
Wtem w sionce, posypanej piaskiem, zaszeleściły kroki i do kuchni weszła ciocia Urbanowa.
— Czy nie za późno, nie za późno? — wołała na progu, zmęczona wchodzeniem po schodach.
— W samą porę! — witała pani Kondelikowa. —