— Jezus Marya, co połknął? — przeraziła się ciocia Urbanowa.
Mistrz wybuchnął rubasznym śmiechem, a narzeczeni siedzieli, zarumienieni po uszy, patrząc pod stół. Pani Kondelikowa zaczynała pojmować.
— Ah! ty narwańcze, Kondeliku! Podemną się aż nogi trzęsą! — strofowała małżonka.
— Wejwara także się zląkł, ale już przeszło, a teraz pokażcie mi także!
Ciocia Kasia podała mu broszkę, a Kondelik mówił:
— No, proszę, ładne granaty. Nie kupi się takich tuzin za dziesiątkę. To tak coś, jakby od Rumla, jego specyalność.
— Ale perły znaczą łzy — szeptała ciocia do pani Kondelikowej.
— Ale granaty znaczą miłość płomienną i radość! — odpowiedziała dobitnie pani Kondelikowa.
— Tak bywa w życiu — westchnęła ciocia — miłość, radość, płacz, inaczej być nie może na tym padole.
— A wszystko razem jest to robota złotnika i to wyborna robota — zapieczętował wykład obu pań mistrz Kondelik, którego najwięcej zajmowała podobizna — jego specyalność.
— Ładnie kolorowana fotografia, co prawda, to prawda — pochwalał podobiznę.
— To nie fotografia tatusiu — rzekł nieśmiało Wejwara — jest to malowanie na kości słoniowej.
— Ręczne malowanie? — dziwił się mistrz i oddalał broszkę, oglądając ją znowu uważnie.
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 3.djvu/99
Ta strona została przepisana.