osobnik będzie je nosił sam w sobie, sam będzie słońcem dla siebie, każdy odmiennem, a jednak zasadniczo takiem samem — ateistycznem, z nieodmienną czerwoną obwódką.
Słowem, słońc religijnych będą miljony. I nikomu, ani niczemu, to nie zaszkodzi, byle była szczerość w wyznawaniu słońca, jakie kto sam w sobie zapali; a właśnie szczerość możliwa jest tylko w atmosferze wolności absolutnej, jaką wolna myśl zapewnia. Każdy będzie szczerze swoją religję wyznawał, jako swoją własną; tem szczerzej, że zarazem będzie ona niesłychanie wygodna.
Miłość własna to alchemik, co głupstwo przemienia w mądrość. Dlatego nikt nie powie, że najszczerzej wyznaje się głupstwo, spłodzone przez samego siebie; tembardziej, że byłoby to już niebezpiecznem, ślepowierskiem dogmatyzowaniem. Dogmatyzować można i trzeba, lecz tylko przeciw ślepowierstwu, jako wrogowi wolności. Byle religja była oparta na ateizmie, a temsamem będzie mądra. Nie zarzuci też jeden drugiemu wolnomyślny religjant chytrości w dopasowywaniu religji do własnego smaku i apetytu, bo przecież wolność jest naczelnem prawem wolnej myśli.
Zróżniczkowanie się religji na miljony odmian nie tylko nikomu, ani niczemu, nie zaszkodzi, ale, przeciwnie, ono dopiero sprowadzi dobrodziejstwo pokoju religijnego. Zamiast obrażającego godność ludzką zjednoczenia się ludzkości na dogmatycznej płaszczyźnie religijnej, narzuconej przez „samowolnego boga“, ludzkość zjednoczy się na łonie powszechnego ateizmu. On stanie się związką powszechnego braterstwa duchów
Strona:Ignacy Charszewski - Słońce szatana.djvu/108
Ta strona została skorygowana.