Strona:Ignacy Charszewski - Słońce szatana.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

stawia człowieka na miejscu Boga i nie przyznaje mu praw boskich.
Tym religjom tak straszna jest raczej obraza Boga, zwłaszcza bezpośrednia, przeciwna trzem pierwszym przykazaniom Dekalogu. Oczywiście więc nie dorównywają one „oświeconym“ w odczuwaniu zarówno godności, jak i krzywdy człowieka. Pytanie tylko, czy „oświeceni“ zdołają to swoje rekordowe odczuwanie urzeczywistnić bez Boga; czy to nie są wogóle mrzonki i frazesy? Dotychczasowe bowiem doświadczenie stwierdza, że, wślad za głoszonemi szumnie prawami człowieka-boga, idzie ateistyczna pycha, łatwo spadająca do poziomu nabuchodonozorowego bydlęctwa, a krzywda zastraszająco się mnoży.
Etyka autora streszcza się ostatecznie w jego własnych słowach:
„Do granicy krzywdy drugiego wszystko ci wolno“.
To właśnie prawo, ono jedynie, ogranicza także i brudną anarchję życia płciowego, nazwaną wolną miłością. Nie wolno więc zniewalać. Autor jest wszakże niepocieszony, iż z tym zakazem łączy się nieuchronnie „krzywda“ nieodwzajemnionej — wolnej, szalejącej miłości. Lecz niema z tej ślepej uliczki wyjścia, więc autor ostatecznie godzi się z myślą o niezliczonych krzywdach don-juanów i lowelasów.
I któż takiej oświeconej czułości na krzywdę drugiego dorówna?
Pytanie, czy i to także prawo, jak i prawo wolnej miłości, jest „jasnem prawem Wszechświata“?
Ani jedno, ani drugie nie da się wyczytać w amoralnej samej z siebie przyrodzie, poza