Strona:Ignacy Charszewski - Słońce szatana.djvu/140

Ta strona została skorygowana.

słowości naszej, zwłaszcza przez pośrednictwo wolnej myśli.
Prócz — marksowskiemu materjalizmowi, — z równą logiką autor przeciwstawia się także i głoszonej taktycznie przez naszych żydo-pepesów obojętności względem religji, jako sprawy, rzekomo, tylko prywatnej. Wskrzeszając zasadę katolicką na rzecz swojej pseudoreligji, żąda on dla niej prawa publiczności. Rzecz zrozumiała. Wszystko, czego się, rzekomo bezwzględnie, zaprzecza, póki się walczy z katolicyzmem, nagle jest wskrzeszane, ale już na rzecz wszelkich form antykatolicyzmu.
Republikanie hiszpańscy wspaniałomyślnie wyrzekali się Maroka, póki walczyli z monarchją; kiedy ją obalili, Maroko wnet im zasmakowało.
Jeżeli więc autor, wbrew socjalizmowi, prawo publiczności religji przywrócił, to — rzecz prosta, tylko na korzyść swojej własnej. Socjalizm oficjalny nie będzie mu w tem przeciwny, zyskał bowiem przez to, ze stanowiska autora, nimb religijny, którego mu brakło. Owszem, w nowej, zbrojnej w prawo publiczności, religji posiadł nową broń do walki z publicznem życiem Kościoła. Teraz będzie to już spółzawodnik religijny, — nie tylko, jak dotąd, — „krytyk negatywny, burzący stare błędy i kłamstwa“.
Dzięki Bogu, nowa religja jest religją miłości „drugiego“. Zatem: „w miarę potężniejszego przyjęcia (co za kwiatek stylowy!), nie będzie opornych prześladowała, lub (!) torturowała, jak to czynił chrześcijanizm (!). Oświecając, wznosząc człowieczeństwo, nie poważy się krzywdzić kogokolwiek. Wówczas bowiem nie byłaby religją“.