bliźniego, jak siebie samego. Ponadto niema wyższego przykazania“.
Słowem, tam się przesadziło, tu niedosadziło, — i cudownie nastąpiło zrównanie Chrystusa z Platonem i Konfucjuszem. Czego się niedosadziło? Nic, taki sobie drobiazg. Chrystus właściwie powiedział: „Będziesz miłował Pana Boga swego ze wszystkiego serca swego i... Toć jest największe i pierwsze przykazanie. A wtóre podobne jest temu: będzież miłował bliźniego swego, jak...“
Ale bo i poco tu miłość jakiegoś Boga? Niech sobie drwi karzeł Mickiewicz:
„Mówisz: niech sobie ludzie nie kochają Boga,
Byle im była cnota i ojczyzna droga!
Głupiec mówi: niech sobie źródło wyschnie w górach,
Byleby mi płynęła woda w miejskich rurach!“
Bóg jest niczem, a z niczego nic nigdy wypłynąć nie może. Odcinając prawo miłości bliźniego od prawa miłości Boga, autor odciął je raczej od źródła nienawiści, jakiem jest sama idea Boga. Za to dał im źródło prawdziwe, t. j. przepełnione wolną miłością serce bezbożnickie, wysterylizowane z wrażych rodzajowi ludzkiemu zarazków teistycznych. Miłość bliźniego została przez to wywyższona: zajęła miejsce miłości Boga.
Słowem, autor nie tylko nie sfałszował chrześcijańskiego prawa miłości, ale je raczej, na korzyść chrystjanizmu, poprawił. Ale, chociaż i tak poprawione, cóż ono znaczy wobec tekstów, owemu przeciwnych, wręcz nakazujących nienawiść? Resztki włosów, jeżeli jeszcze je ma choć na potylicy (podobizna autora na czele jego książki imponuje okazałym łychem), jeżą się autorowi, kiedy przytacza: