Strona:Ignacy Charszewski - Słońce szatana.djvu/61

Ta strona została skorygowana.

wierstwu, lecz pobłażanie bezbożnictwu przez gramotnych Rosji sprowadziło na nich bicz gramotnego Lenina. Rozumie to coraz lepiej ogół naszych piśmienników i, dlatego, pogróżka Leninem może w nich wywołać odruch raczej przeciwny w stosunku do tego, na jaki autor ją obliczył.
Uważając naszą inteligencję za ślepowierską, autor i ją również traktuje jako źródło autentycznej nauki katolickiej.
Pewien dyrektor fabryki — opowiada on — miłujących go serdecznie, dzięki apostolstwu socjalistycznemu, robotników — w czambuł nazwał bandytami; a kiedy ktoś zwrócił mu uwagę, że to rzecz niereligijna krzywdzić w ten sposób ubogich ludzi pracy, odparł zdumiony: „A co to ma wspólnego z religją!“ Podobnie jakaś pani z kamienicy, z innej okazji, orzekła, że religja (katolicka) nie ma nic wspólnego z moralnością.
Zobaczymy później, jak bardzo takie świadectwo jest autorowi potrzebne. Tu chodzi o podkreślenie źródeł, z których autor czerpie znajomość naszej wiary, i, konsekwentnie, jego wiaroznawstwa. Stoi ono głęboko poniżej muzykoznawstwa króla Midasa, który przełożył flet Pana, bożka pastuchów, ponad lirę boga Muz, Apollina. Wiadomo, jakie to piękne uszy dostał on zato w nagrodę.
Zważmy przytem obciążającą dla autora okoliczność.
Kościół pierwotny prowadził politykę tak zwanej „disciplina arcani“ (karność tajemnicy). Ochraniał on przez nią swoje święte tajemnice wiary przed bluźnierczemi pociskami ze strony